Relacja z Rzymu

W dniach 18-21 maja wieczne miasto Rzym miało niewątpliwy honor i niezapomnianą szansę gościć NAS. MY to mówiąc krócej: Mamcia Oli, Ola i  ja.

Wyprawa była krótka, bardzo intensywna i niezwykle trudna ze względu na mało czasu i wiele miejsc, w których chcieliśmy być. Zmęczenie było ogromne, ale satysfakcja jeszcze większa. Stopy bolały, plecy bolały, kolana się uginały, a na każdym kroku czyhały pułapki kulinarne. Na kosztowanie lokalnych specjałów nie mieliśmy za wiele czasu – a i ze specjałami nie było łatwo – większość miejsc oferowała tzw „Tourist Menu”  na które składała się zwykle pizza + tiramisu. Dodajmy do tego kanapki wszelkiej maści i rozmiaru, podgrzewane lub nie, wszystkie w pszennych bułach i pływające w majonezie. Nie było to najgorsze, ale jadąc do ojczyzny pasty i szynki parmeńskiej spodziewaliśmy się uczty smaków i zapachów. Uczty nie było, a przynajmniej nie na początku. Pierwszego dnia zjedliśmy chyba najgorszą pizzę i makaron w Rzymie, a dodatkowo czekaliśmy na jedzenie ok. godziny. Pamiętać należy o wszechobecnej i surowo przestrzeganej porze siesty – a my nie pamiętaliśmy. Spiesząc się na konkretną godzinę weszliśmy nieopatrzenie do jedynego otwartego przybytku  – chyba to dobre słowo, na opisanie tego miejsca – gdzie zostaliśmy uraczeni  pizzami i makaronem w stylu „bar na dworcu”. Gdzie pachnące czosnkiem sosy, gdzie świeże zioła na pizzy, gdzie wspaniały sos z suszonych pomidorów?!  Jedno jest pewne – nie było ich tam gdzie zdecydowaliśmy się na jedzenie.

Moja pizza nie miała żadnego smaku, a spaghetti bolognese, które zamówiła Mamcia okraszono sosem składającym się głównie z gałki muszkatołowej. Nie mam nic przeciwko tej przyprawie, ale to danie smakowało jak makaron z pasztetem z puszki. Dodać należy, że mięso w sosie bolognese okazało się nieobecne – nie wiemy czy to tego dnia czy po prostu na zawsze opuściło progi tego przybytku kulinarnego. Ola zadowoliła się pizzą 4 sery – chyba coś, co ciężko zepsuć, ale na kolana nie powaliło. Zniesmaczeni i lekko ociężali po bezpłciowych plackach udaliśmy się w kierunku Watykanu.

Tam oto, za tym brzydkim wejściem znajduje się prawdziwa uczta dla oczu i ducha. Ola poświęciła pół nocy i mnóstwo zrujnowanych nerwów ( o 20 Euro za osobę nie wspomnę) aby zarezerwować bilety na nocne zwiedzanie Muzeów Watykańskich. Najczęściej dostanie się do wspomnianych Muzeów wymaga odstania około 2 godzin w kolejce po bilety, a następne tłoczenie się w tłumie innych zwiedzających. Nocne zwiedzanie odbywa się tylko przez 2 miesiące w roku ( na przełomie maja i czerwca, oraz na przełomie sierpnia i września) i ma ograniczoną ilość miejsc dostępnych – jest dużo mniej ludzi, wolniejsze tempo…i można się ponapawać sztuką. Samo obejście Muzeów Watykańskich zajmuje około 3 godzin – od zbiorów z Egiptu, przez komnatę map, po Kaplicę Sykstyńską i, ważną dla Polaków, salę Sobieskiego, w której malarstwo całkowicie poświęcone jest zwycięstwu Jana III Sobieskiego pod Wiedniem. Muzea Watykańskie uchodzą za najbogatsze na świecie, i choć stopy bolały nas niemiłosiernie, obejrzenie tych wszystkich wspaniałych okazów malarstwa, rzeźby i tkactwa (te arrasy!!) warte było każdej spędzonej tam sekundy.

Kolejny dzień zaczęliśmy od espresso i croissantów zapewnionych przez naszego gospodarza – Vittorio. Mamcię i Olę taka opcja zadowoliła, ja natomiast potraktowałem typowe włoskie śniadanie, jako miły wstęp do prawdziwego śniadania. Nasrożony i lekko zły pędziłem przodem szukając okazji do pochłonięcia włoskiego specjału, który ukoiłby marudzący żołądek. Niestety z racji tempa zwiedzania i upału (do południa byliśmy już w Bazylice na Lateranie, Koloseum, Forum Romanum i Circo Massimo) udało mi się przetrącić w miedzy czasie tylko kanapkę na ciepło. Musiałem o nią walczyć z bezczelnym i wojowniczo nastawionym wróblem, który dosłownie starał się mi spijać z ust. Celny i dość silny cios przekonał natrętnego ptaka, że kanapka nie podlega podziałom i dokończyłem dzieła zniszczenia – zadowolony jednak nie byłem wcale, ponieważ kanapka nie wywołała oczekiwanej euforii.

Nastrój lekko nadszarpnął też ogólny brak zielonej herbaty, za który Mamcia serdecznie znielubiła Włochy. Uzależniona od zielonej ambrozji musiała się zadowolić przesłodzonym wynalazkiem – na zimno i z butelki. Zmarszczyła brwi i wyraziła niezadowolenie.


Posileni na ciele udaliśmy się do fontanny di Trevi, gdzie w szale fotografowania, pozowania i rzucania monet przez lewe ramię prawą ręką zorientowałem się, że mój portfel opuścił nasze towarzystwo unosząc ze sobą moją kartę do bankomatu, dowód osobisty oraz prawo jazdy. Zasmuceni i zdenerwowani oddaleniem się portfela przejechaliśmy się po stacjach metra, na których żywiłem nadzieję, ktoś porzucił dzieło pana Wittchena. Niestety chyba przypadł nowemu właścicielowi do gustu, ponieważ się nie odnalazł. Plan naszego zwiedzania został, więc poszerzony dodatkowo o posterunek Karabinierów oraz polski konsulat, gdzie na miejscu i od ręki, zostałem wyposażony w nowy i tymczasowy paszport.

Me czujne oko wypatrzyło miłą knajpkę niedaleko naszego hotelu o wdzięcznej nazwie Al Vecchio Lotto. Zamówiłem pastę z ośmiorniczką, Mamcia sałatkę grecką z dodatkowym parmezanem, a Ola spaghetti bolognese. Do naszych dań zamówiliśmy butelkę odświeżającego pinot grigio o wdzięcznej nazwie Prima Luna. Wino było chłodne, aksamitne w smaku i skutecznie zakręciło nam w głowach powodując, że złe i przykre wrażenia tego dnia uleciały w siną dal. Ponieważ Ola, co do zasady, jako deser zamawia tiramisu teraz też nie mogło być inaczej. Deser był jedwabisty, doskonale ubity, smaczny i powodował uśmiech na twarzach spożywających.

Kolejnego dnia,chwilę po 6 rano, siedzieliśmy już w metrze zmierzając na plac Świętego Piotra. Wędrując raźnie prawie pustymi ulicami wstąpiliśmy do otwartego już małego sklepiku z wypiekami i kanapkami – o ile salami w naszych kanapkach było pyszne, o tyle sama kanapka tak średnio. Ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Bazylika Św. Piotra była prawie pusta o tej porze. Przy wielu z niezliczonych ołtarzy w bazylice odbywały się msze święte, szelest głosów i szepty wiernych unosiły się we wnętrzu tej niesamowitej budowli. Z jednej strony dochodził nas śpiew polskiej pielgrzymki i „Barki” , a z drugiej portugalskie słowa „Ojcze nasz”. Wnętrze bazyliki św. Piotra jest piękne, ozdobne, ale nie tak bardzo bogate jak bazyliki na Lateranie. Mamcia, która przeczytała wszelkie możliwe przewodniki po Rzymie i miała jego mapę w małym paluszku zapewniła nas, że najlepszy widok na panoramę Rzymu jest z samego czubka kopuły bazyliki. No cóż, nie myliła się. Po wdrapaniu się na sam jej szczyt po schodach z radością usiedliśmy na małych ławeczkach, łapiąc oddech i normując pulsy podziwialiśmy widoki na miasto 7 wzgórz. Rzym jest pięknym miastem. Brudnym , głośnym, zatłoczonym i niebezpiecznym – ale pięknym. A widok o 8:37 rano z kopuły bazyliki św. Piotra na plac św. Piotra i potem dalej, dalej…hen aż po horyzont… Nie ma słów aby opisać wrażenie tej chwili.

Po złych wrażeniach dnia poprzedniego postanowiliśmy odczynić zły urok i udaliśmy się ponownie do Fontanny di Trevi. Przyznać należy, iż nie tylko urok wody źródlanej tryskającej spod kopyt koni rydwanu Neptuna ciągnął nas w pobliże fontanny. Tuż za rogiem, zaraz koło małego bistro i znajduje się sklepik z artykułami wyskokowymi. Jednym słowem Limoncino!! 40%, żółte jak cytrynka i musujące – napój, który wydatnie poprawia humor i powoduje lekki szum w głowie. Ola z Mamcią raczyły się próbkami napoju chichocząc coraz to bardziej, aż w końcu – trochę rozbawiony, a trochę zły – wygoniłem je stamtąd i usadziłem na brzegu fontanny di Trevi aby porobić zdjęcia jak rzucają monety do wody. Oprócz Limoncino, które wygląda jak kanarek zamknięty w pękatej butelce, nabyłem maleńki słoiczek pasty truflowej – pychota! Zmielone trufle, z oliwą i ziołami robią oszałamiające wrażenie smakowe. Wystarczy malutka łyżeczka aby zmienić smak makaronu, nadać charakteru sałatce, czy zmienić suchą kromkę chleba w prawdziwą ucztę.

Po wyczerpującej sesji zdjęciowej przy fontannie postanowiliśmy coś przekąsić. Nasz wybór padł na mini-bistro z prostymi i tanimi wypiekami tak charakterystycznymi dla uliczek Rzymu. Zawijane roladki ze szpinakiem, z pancettą, z serem, z szynką.

 

Posileni i z nowymi siłami powędrowaliśmy znów na plac św. Piotra aby spotkać się z papieżem. Benedykt XVI wyszedł do nas, pomachał, powiedział parę słów (posztrofił nas ciule :)) i udzielił błogosławieństwa Urbi et Orbi. Ostatnim punktem programu były Groty watykańskie z grobami papieży. Wracając do naszego hotelu zatrzymaliśmy się w małych straganach aby nabyć magnesiki, kartki i inne pamiątki. Po zażartej dyskusji nie kupiliśmy  ohydnej kuli śnieżnej z Rzymem – była droga, a poza tym,  chwila… Rzym i śnieg? Poniosło Chińczyków.

Jako że dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie, to powrót do hotelu i krótka drzemka okazały się zbawienne. Popołudnie przywitało nas deszczem i dość chłodną atmosferą. Niezrażeni tym wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego marketu, gdzie nabyliśmy wino, kawę, parmezan oraz oliwki. Aby daleko nie chodzić, wybraliśmy upatrzoną wcześniej restaurację znajdującą się obok naszego noclegu,  której specjalnością są steki. Nam jednak nie steki (lub stejki,  jak mawiają niektórzy) były w głowie. Postanowiliśmy dać druga szansę pizzy. I tym razem się nie zawiedliśmy. Po złożeniu zamówienia, nasz wzrok przykuł stół zastawiony wszelkiego rodzaju antipasti – duszone, smażone warzywa, sałatki, oliwki i inne cuda. Nałożyliśmy sobie wszystkiego na spróbowanie.

Pizza, tym razem, okazała się wyśmienita i najedliśmy się bardziej niż do syta, rozprawiając o tym czy jakiś ciemnoskóry emigrant z Tunezji wjechał już na mój dowód osobisty do UE i rozstawił swój straganik z podrabianymi okularami D&G.

 

Następny dzień zaczął się o 5 rano. Deszczowa pogoda żegnała nas kiedy pędziliśmy galopem na stację kolejową i dalej na lotnisko – przy okazji,  mamy trzy nieskasowane bilety kolejowe z Fiumicino do Rzymu jakby ktoś potrzebował. Na lotnisku okazało się że nie ma prądu (sic!) i nasz wylot się opóźni, bo nie działają min. taśmy do bagażu i bramki bezpieczeństwa. Krzątanina, bieganina i ogólny chaos sprawił, że bardzo zatęskniliśmy za czystą, uporządkowaną i zorganizowaną Polską. Gdy już Mario i Gianni przynieśli wiaderko prądu i naprawili elektryczność, a nas zapakowano do samolotu, pozostało się tylko mieć nadzieję że nasze bagaże lecą z nami, a nie w przeciwnym kierunku na trasie transkontynentalnej. Ale nie….przyleciały razem z nami, a w nich skromne trofea.