Relacja z Chorwacji

Zadar

Lądując na lotnisku w Zadarze powitani zostaliśmy przez piękny zapach sosen oraz naszego taksówkarza, który przez cały kurs do naszego hotelu opowiadał nam cuda-wianki o swoim pięknym kraju zachwalając jego uroki, widoki, ludzi, jedzenie, architekturę oraz swoje usługi, jako naszego kierowcy. Zdecydowani, jak to my, na przebycie jak największych odległości na naszych własnych stopach podziękowaliśmy i zapłaciwszy ustaloną z góry!! (uwaga dla wybierających się do Zadaru – najlepiej ustalać cenę za kurs z góry, lub np. zamawiać taxi przez internet, gdzie również cena jest ustalona z góry i taksówkarz nie może Was skasować według taksometru) cenę zakwaterowaliśmy się w małym pensjonaciku o wdzięcznej nazwie Art Villa Ines.

Głodni jak przysłowiowe konie 🙂 rzuciliśmy walizki w pokoju i od razu ruszyliśmy na podbój miejscowych knajp. Napełnieni opisami wspaniałych potraw z owoców morza oraz jagnięciny nastawialiśmy się na wielkie niczym Kraken ramiona ośmiorniczek oraz zacne części jagnięcia podane z „żara” – czyli z grilla. I tutaj pierwsza korekta – Zadar bynajmniej NIE SŁYNIE z ośmiorniczek. Nie uświadczysz nawet jednej, malutkiej. Po przejściu sporej ilości kilometrów, pogryzieniu przez chorwackie komary oraz przeczytaniu chyba wszystkich kart z daniami w mieście, już nieźle zmęczeni oraz zawiedzeni brakiem przyssawek w menu zawitaliśmy w końcu do restauracji o dźwięcznej nazwie której nie pamiętam. Decyzję o wyborze podyktowała nam obecność w menu knajpy magicznego słowa: „LAMB”. Miły kelner przyniósł nam karty, dość szybko dostaliśmy zimne i bardzo dobre piwko „Karlowacko” i podjęliśmy decyzję o zamówieniu makaronu z owocami morza i sałatki sezonowej (Ola), oraz kalmarów z grilla oraz Cevapcici aby mieć szersze spektrum Chorwackich specjałów. Jagnięciny, jak można się domyślić, nie było tego dnia choć widniała „jak byk” w menu.
Po ok. 50 min,kiedy nasze szklanki świeciły pustkami, komary znowu nas wyśledziły, a cała reszta gości już zjadła swoje zamówienia, pojawiły się pierwsze dania, moje kalmary z pieczonymi ziemniaczkami oraz makaron Oli. Kalmary nie były by złe, gdyby nie nieodparte wrażenie że pomiędzy rusztem a talerzem wpadły niechcący do beczki z solą, a potem do beczki z olejem. Podobnie rzecz miała się z sałatką sezonową Oli (czytaj pomidor, ogórek oraz drobno posiekana kapusta), do której ktoś warzywa i sól odmierzył precyzyjnie po 50%. W makaronie, nawet poszukiwacze diamentów ze Sierra Leone mieliby problem znaleźć te owoce morza, ale przynajmniej nie był to przesolony – było „tylko” rozgotowany. Makaron o konsystencji kisielu, owoce morza z mrożonki, a wszystko to zalane sosem o niesprecyzowanym składzie i niewiadomego pochodzenia. Niestety najgorsze miało dopiero nadejść. Dotarły moje Cevapcici z frytkami. Mięso było bardziej słone i tłuste niż cokolwiek wcześniej, natomiast frytki – o ile można to tak nazwać – były bardziej ugotowane niż upieczone, a kucharz nie zadał sobie trudu odcedzenia ich z oleju. Zdecydowanie słony był też rachunek. Niesmak mentalny po tym doświadczeniu minął dość szybko – ale niesmak w ustach miałem do południa następnego dnia i żadne ilości gumy do żucia i pasty do zębów nic na to nie poradziły.

Następnego dnia, skoro świt, wybraliśmy się na zwiedzanie starego miasta w Zadarze, do którego mieliśmy ok 4 km spacerku. Po drodze kupiliśmy sobie na spróbowanie Burka z mięsem. Ciasto filo z doskonale doprawionym mięsem mielonym smakowało wybornie. Po wypiciu kawki w nadmorskiej knajpce – swoja drogą doskonałej, nagle Chorwacja zaczęła nam się podobać. Drepcząc po wąskich i bardzo urokliwych uliczkach starego miasta podjadaliśmy co jakiś czas Burki z mięskiem, serem albo z pieczarkami. Powylegiwaliśmy się na nabrzeżu i posłuchaliśmy gry organów morskich. Około południa głód i pragnienie zagoniło nas do jednej ze staromiejskich knajpek. Urzekły nas ich błękitne ławeczki, śliczne firaneczki w oknach oraz uśmiechająca się szeroko pani w wejściu. No, tutaj nakarmią nas godnie!
Mając w pamięci wczorajsze dziwne dania, Ola zamówiła ostrożnie – sałatkę z kurczaka. Ja zagrałem va banque – zamówiłem coś, co z nazwy nie kojarzyło się z niczym i widniało w rubryczce „kuchnia lokalna”. Kurczak w sałatce Oli musiał zostać przyrządzony na długo przed naszym przylotem do Chorwacji. Ja natomiast otrzymałem gulasz z kalmarami i ciecierzycą który był smaczny. I tyle. Regulując bardzo wysoki rachunek, i czując lekki niedosyt stwierdziliśmy, że chyba ta Chorwacja to jakaś ściema jest i oni chodzą tutaj nagminnie niedojedzeni.

Rozdrażnieni brakiem kulinarnych odkryć – no bo ile można się rozwodzić nad przesolonym jedzeniem – powędrowaliśmy dalej. Niebiańskie zapachy zatrzymały nas w pewnej chwili dosłownie w pół-kroku. Niewiele myśląc i kierując się nosem oraz niedającym się powstrzymać ślinotokiem zawędrowaliśmy do zatłoczonych, w przeciwieństwie do restauracji, małych knajpek noszących nazwę Fast-food Food :-). Tłumy ludzi usmarowanych tłuszczem i zajadających się smażonymi kalmarami, mięsem, frytkami…..RAJ :-). Przysiedliśmy co prędzej i zamówiliśmy sobie smażone kalmary oraz Cevap w Lepinji.

kalmary

Obydwa dania okazały się przepyszne, porcje słuszne, a ceny bardziej niż atrakcyjne. I do końca naszego pobytu w Zadarze nie podjęliśmy już próby eksperymentowania z jedzeniem w lokalnych restauracjach. Na śniadanie Burek, na lunch Burek, na obiad kalmary, Cevap lub Pljeskavica w Fast-food Food. Do tego zimne piwko Karlovacko i chodziliśmy uśmiechnięci, najedzeni choć ociężali od smażonego na głębokim tłuszczu jedzenia.
Jako plus możemy zaliczyć lody – podobnie jak w większości krajów basenu morza Śródziemnego – które były pyszne, w wielu smakach i w porcjach wołających o ratunek dla fałdek i bioder 🙂

Jak zwykle, przywieźliśmy ze sobą nieco trofeów, w tym słynny likier wiśniowy z Zadaru – Maraschino. Oraz Burka na śniadanie. Tak po prostu.

trofea

Co warto przywieźć z Chorwacji:
– wino
– likiery
– śliwowicę
– oraz KONIECZNIE lokalny Ajvar!